8.5.VOICES

Chociaż od zakończenia wojny w 1945 roku minęło wiele czasu, wspomnienia i debata na temat wojny i pojednania pozostają dziś niezwykle aktualne.

Nasz nowy projekt 8.5.VOICES opiera się na projekcie z 2005 roku, kiedy to grupa młodych, zaangażowanych ludzi nagrała wywiady ze współczesnymi świadkami. Przeprowadzili oni wywiady ze swoimi dziadkami i znajomymi z Niemiec, Polski i Ukrainy na temat ich doświadczeń związanych z wojną i jej końcem, a następnie opublikowali fragmenty tych nagrań na płycie CD.

Dzięki projektowi digitalizacji wszystkie pliki audio wraz z transkrypcjami i objaśnieniami są dostępne na tej stronie we wszystkich trzech językach. Zachęcamy do zapoznania się z tymi wspomnieniami i zastanowienia się, jakie wnioski możemy z nich wyciągnąć dla teraźniejszości.

Hans Jünger, Hans-Werner Fuchs

Hans Jünger

ur. 1929, Düsseldorf, Rzesza Niemiecka

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Düsseldorf

 

■ syn piekarza, troje rodzeństwa

Hans-Werner Fuchs

ur. 1930, Düsseldorf, Rzesza Niemiecka

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Düsseldorf

 

■ wysyłany często jako dziecko na wieś w ramach uchronienia przed bombardowaniem w mieście, brat na froncie.

Transkrypcja audio:

Naloty na Düsseldorf

Hans Jünger, kiedy był młodym chłopcem, przeżył ataki lotnicze na Düsseldorf:

Hans Jünger: Liczba nalotów rosła w szybkim tempie, jakby rozpętało się piekło. Dwa. Trzy razy w nocy wyłamywałem. Tylko człowiek zdążył zasnąć, musiał znowu schodzić do schronu. Zawsze obwiniałem rodziców za to. Siadałem na schodach i zasypiałem. W czasie nalotu mój ojciec musiał zbiegać ze schodów, aby zabrać mnie i w tym momencie już zaczęły wybuchać bomby. Przypomniałem sobie, jak często podczas silnego nalotu, kiedy na ziemi sypały się bomby, ludzie siedzieli i modlili się. 'Boże, proszę pozwól mi wyjść stąd żywym. Tak bardzo chcieliśmy jeszcze zjeść suchy chleb.' A kiedy wojna się skończyła, o suchym chlebie znów zapomnieli.

Hans Werner Fuchs przeżył tę wojnę na wsi. On jeszcze dobrze pamiętał destrukcyjną siłę bomb:

Hans Werner Fuchs: Naprzeciwko nas było ogromne gospodarstwo, na którym było 500-1000 kur. Gdy spadła pierwsza bomba, byłem na pierwszym piętrze, gdy spadła druga na parterze, przy trzeciej w piwnicy. Potem spadły miny powietrzne. 1000 kur leżało u nas, a z gospodarstwa nic tam nie było.

Ten jeden atak bombowy będzie prześladował Hansa Wernera Fuchsa przez całe życie. Miał to dla niego katastrofalne skutki.

Hans Jünger: Podczas powrotu szedłem Friedrich-Strasse i jeszcze z daleka słyszałem sygnał, że znowu zaczęło się bombardowanie. Brzmiało to tak: BUM BUM BUM. W tym czasie na Friedrich-Strasse zabrzmiały armaty. W tym samym momencie, nawet nie zdążyłem przystanąć, był silny wybuch. Od razu straciłem przytomność. Instynktownie, już półprzytomny, poczułem jeszcze silniejsze uderzenie. Kiedy znów przytomność odzyskałem, moje nogi przyciskała wielka bryła, która z odłamków granatu oderwała się i zadziała na większość. Gdyby spadła dwa centymetry bliżej, straciłbym nogi. Później zacząłem myśleć: Dlaczego jestem mokry? Spociłem się. Wszystko było we krwi. Kawałek granatu trafił mnie w głowę. Jeszcze jeden zranił lewą łydkę, a jeszcze jeden był w prawej nodze. Całkiem mały, ale bolał strasznie.

Hans Jünger, Ruth Fuchs

Hans Jünger

ur. 1929, Düsseldorf, Rzesza Niemiecka

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Düsseldorf

 

■ syn piekarza, troje rodzeństwa

Ruth Fuchs

ur. 1931, Düsseldorf, Rzesza Niemiecka

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Düsseldorf

 

■ bombardowanie nocne w mieście, w wyniku częstych bombardowań niedobór nauki, odpowiedzialna za młodsze rodzeństwo

Transkrypcja audio:

Noce w bunkrze

Ruth Fuchs musiała w wieku 13 lat przejąć odpowiedzialność za swoje młodsze rodzeństwo.

Ruth Fuchs: Kiedy w nocy pięć razy zagrzmiał alarm, szliśmy pięć razy do bunkra. Byłam najstarsza spośród trojga rodzeństwa i zawsze musiałam ubierać i nosić kufry moim młodszym rodzeństwu. Najstraszniejszym przeżyciem podczas ataku bombowego było, kiedy zapomnieliśmy o naszej najmłodszej siostrze. Bunkier był już zamknięty, a moja mama nie mogła wyjść. Ale jaką siłą posiada kobieta, mama odtworzyła drzwi i wyszła z bunkra, a ja przyprowadziłam moją siostrę. Od 1940 roku byłam pół roku tylko w piwnicy. Na własnej skórze przeżyliśmy, jak katastrofalne są bomby i jak głębokie dziury pozostawiają.

Ale nie dla wszystkich były dostępne ratujące życie bunkry. Pracownikom przymusowym wstęp do bunkrów był zabroniony.

Ruth Fuchs: Stało 12 domów. Tam była mała droga, która prowadziła do przymusowych pracowników. Polacy i Ukraińcy nie mogli wchodzić do bunkrów, dlatego wybudowali sobie schron. Trzeba sobie wyobrazić, że wykopano dołek i zasypano go piaskiem. Chodziło o to, aby w czasie ataków bombowych być pod ziemią. Wątpliwe jest, czy istnieje Pan Bóg. Bo właśnie tam spadła bomba.

Nieludzkość reżimu ujawniała odwagę cywilną pojedynczych osób.

Hans Jünger: Gdy odpierano atak, pierwsze odłamki spadły na ziemię, a wtedy przyszła Ukrainka w ciąży. Tam był taki fantastyczny strażnik. Strażnicy byli na najniższym szczeblu hierarchii nazistowskiej. Ukrainka wyszła z piwnicy, a strażnik krzyczał: 'Wynocha! Wynocha! Nie-Niemcy nie mają tu nic do szukania.' Strażnik odtworzył drzwi i wyrzucił ją. Na zewnątrz trwał atak, a w tym piekle słychać było wybuchy bomb. Ta Ukrainka była zastraszona i przywrócona plecami do ściany, była całkowicie odsłonięta. Wtedy nadbiegł mój wujek i zapytał: 'Co tu się dzieje?'. Wziął ją z powrotem do środka. W momencie, gdy wprowadzano Ukrainkę do środka, strażnik zaczął znowu się drzeć: 'Zostajesz na zewnątrz. Nie masz tu nic do szukania.'. Na to odpowiedział mój wujek: 'Ona zostaje w środku i nie wyjdzie stąd.'. Mówił tym samym ostrym tonem jak strażnik. Strażnik odpowiedział rykiem: 'Jeszcze zobaczymy. Wtedy pan zapamięta'. W ten sposób Ukrainka została w bunkrze. Jako 10/11- latek wszysko to się wiedzi przed oczyma, nie pojmując tego, co się właśnie przeżyło

Hans Jünger

Hans Jünger

ur. 1929, Düsseldorf, Rzesza Niemiecka

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Düsseldorf

 

■ syn piekarza, troje rodzeństwa

Transkrypcja audio:

Deportacja Żydów

W Kryształowej Nocy, 9 listopada 1938 roku, ataki na Żydów osiągnęły punkt kulminacyjny. Hans Jünger, tak jak większość mieszkańców Düsseldorfu, był zszokowany chciwością nazistów.

Przedtem, w synagodze, odbywała się szkoła. Dzieci biegały z rabinem. Zawsze było głośno, potem wszystko ucichło. Co ja wtedy przeżyłem. Jak dotknięcie boskiej ręki otworzyło się właz spalonej synagogi, a wyszedł SA-Mann. Pomyślałem sobie: co on tam robi na dachu? Na dole wszystko było spalone. Okna były czarne od sadzy. Wchodzi na dach, obok niego złotym strumieniem płynęło coś po rynnie dachu. Podejrzewam, że to pochodziło z gwiazdy Dawida, która była ze złota. Podczas tych upałów stopiła się. SA-Mann złapał ją i nie mógł oderwać. Wyciągnął swój sztylet i próbował odciąć złoto. Nie udało mu się. Gwiazda spaliła się.

Zauroczenie oprawców nie znało granic i nie oszczędzało nawet małych dzieci. W tych wspomnieniach wyjaśnia się ślepy szał niszczenia.

Patrzyłem w górę, a na trzecim piętrze dwóch SA-Mannów wypychało fortepian z okna. Był już w połowie na zewnątrz i prawie przechylał się na ulicę. Gdy spadł, rozbił się na kawałki z hukiem. Na środku ulicy leżał już stos mebli, tekstylii, ubrań, a co dla mnie było najstraszniejsze, wiele książek. W domu stał mały żydowski chłopiec trzymający w ręku klatkę dla ptaka. Był blady jak ściana. Rodzice prawdopodobnie byli jeszcze w środku. Wtedy jeden z SA-Mannów wyszedł przez drzwi i brutalnie wyrwał klatkę z jego dłoni. Poleciała i przetoczyła się po ulicy. Inny SA-Mann złapał klatkę i rzucił ją na stos. Zaraz potem z drugiej strony przyszedł inny SA-Mann z ogromnym kanistrem benzyny.

Płonące synagogi były częścią szału niszczenia reżimu nazistowskiego. Hans Jünger przeżył deportację zaprzyjaźnionej rodziny handlarzy. Kiedy Hans Jünger poszedł z mamą na zakupy, żydowski handlarz powiedział: 'Proszę wziąć to, czego potrzebujecie. Tyle, ile tylko chcecie. Proszę brać, droga Pani.' Oni już przeczuwali, co ich czeka.

Moja mama była całkiem zdezorientowana. Handlarz mówił do niej ze spokojem: 'Moja droga Pani, czy Pani nie wie, co się tutaj dzieje? Większość ludności nie wiedziała, co się święci, gdyż działo się to po kryjomu.' Parę dni później przyszliśmy znowu do sklepu handlarza. Zobaczyliśmy drzwi zabite deskami. W nocy wywieziono całą rodzinę.

 

Koniec wojny

Także w ostatnich godzinach wojny propaganda nazistów nie przestała działać. O śmierci Hitlera pan Hans Jünger dowiedział się 20.04.1945r z radia.

W tamtych czasach mój wujek miał odbiornik silnie ściągających fal, i w ten sposób słuchaliśmy w środku Radio Felsburg. Przy mikrofonie odezwał się admirał Dönitz. Usłyszałem, że odwołał muzykę i pomyślałem sobie: Co to ma znaczyć? Dlaczego nie ma wiadomości o zwycięstwie, tylko żałobne piosenki?´ Wtedy Dönitz powiedział: Nasz Führer Adolf Hitler zginął w czasie walk w Berlinie w pierwszych rzędach. Zginął szlachetną śmiercią.´

Zasłuchanie w zakazane stacje radiowe groziło karą śmierci. Pan Hans Jünger był tymi drakońskimi karami nie poruszony. Słuchał radia z Londynu, które było cynicznie nastawione do Hitlera. 

I wtedy powiedział redaktor: ´W Rosji wschodzi słońce, a na zachodzie zachodzi.´ Inny mu odpowiedział: ´Nie. Nie, to jest inaczej. Dla Hitlera wschodzi słońce na zachodzie, a zachodzi na schodzie.´

Podczas wkraczania Amerykanów do Düsseldorfu, pan Jünger dowiedział się o kapitulacji Niemców. 

`Uwaga! Uwaga! Niemcy mają wojskowy rząd. Stosujcie się do zarządzeń administracji wojskowej i oddajcie wszelką broń.´
Otworzyłem okno, a tam stały na skrzyżowaniu jeepy. Amerykański Jeep z dwoma lub trzema Amerykanami. Stali tam ze swoją bronią, obwieszczając to przez głośniki. Wtedy wiedziałem, że wojna się zakończyła. Ale w zasadzie nie przyjmowałem tego do wiadomości. Nie można tego tak łatwo pojąć, że to koniec piekła.

Hildegard Hintz

Hildegard Hintz

ur. 1919, Wolne Miasto Gdańsk (Danzig)

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Gdańsk

 

■ za mąż wyszła 1939, urodziła dwie córki 1940 i 1942, ucieczka do Saksonii, powrót do Gdańska, 1958 wyjazd do RFN

Transkrypcja audio:

Pani Hildegarda Hintz mieszkała do 1945 roku w Gdańsku na Wschodnim Prusie, gdzie żyli zarówno Polacy, jak i Niemcy. Jej mąż, jako Niemiec, wstąpił do Polskiego Związku Zawodowego, aby znaleźć pracę. Gdy Wolne Miasto Gdańsk zostało w 1939 roku wcielone do Niemiec, mieszkańcy Gdańska byli śledzeni przez nazistów. Dla pani Hintz kontakty z Polakami okazały się problemem.

Wyszliśmy za mąż 16 lipca, a 18-go przeprowadziliśmy się do własnego mieszkania przy ulicy Tuchmacher Gasse. O godzinie drugiej w nocy zjawiło się Gestapo. Podejrzewali nas, że zaprosiliśmy polskich gości, ponieważ mój mąż był w Polskich Związkach Zawodowych. Gdy zobaczyli, że nikogo nie ma, zapytali co u nas słychać i odeszli. Tak wyglądała moja noc poślubna.

Gdy front Armii Czerwonej zbliżał się do Gdańska, wielu Niemców próbowało uciec z miasta. Ponieważ ojciec pani Hintz był zaangażowany w statek Gustloff, przeznaczony dla uciekinierów, rodzina Hintz dostała bilety na ten statek. Ale Gustloff nie dotarł do celu. Został zatopiony przez rosyjskie torpedy.

Dostaliśmy bilety na Wilhelm Gustloff. Mój ojciec pomagał przy przebudowie tego statku. Najpierw zobaczyliśmy tłum ludzi i jak prawie się o to bił, aby tam się dostać. To było coś niewiarygodnego. Gauleiter Forster z Gdańska, wraz z innymi oficerami, chcąc uratować swoje bogactwo, zabierali je na pokład, do specjalnie przygotowanych pomieszczeń. Zwyczajni ludzie wchodzili dopiero w drugiej kolejności. Nie było wystarczającej liczby biletów dla wszystkich chętnych. Bilety otrzymali ci, którzy pracowali przy budowie tego statku. Być może kilku wyższych rangą prominentów z partii. Większość chętnych jednak nie otrzymała biletów. Nie da się opisać, jak ci ludzie ustawiali się w kolejce na ten statek z dziećmi i bagażami. To było straszne, jak przeludniony był Gustloff. Statek w końcu odpłynął. Ci, którzy nie dostali się na pokład, płakali. Nie dowiedzieliśmy się od razu, że zatonął. Było to może dwa lub trzy tygodnie później. Miałam przyjaciółkę, młodą kobietę, która niedługo przed wejściem na pokład wyszła za mąż. Nasze bilety oddaliśmy jej rodzinie. Potem straciliśmy z nimi kontakt. Ale dałam jej te bilety z serca.

Dwa miesiące po zatonięciu Gustloffa Armia Czerwona wkracza do miasta. Pierwsze spotkanie z rosyjskim żołnierzem nie było straszne, jednak później musiała się wówczas 26-letnia pani Hintz, wraz z wieloma młodymi kobietami, przed rosyjskimi żołnierzami ukrywać.

Wszyscy byliśmy na dole w pralni i nagle otwierają się drzwi, wchodzi rosyjski oficer. Mówił dobrze po niemiecku i spytał się, gdzie są niemieccy żołnierze, czy jeszcze są. Nie było już żadnego żołnierza właściwie. To był ten pierwszy. Oni nie są wcale tacy do końca źli. On powiedział nawet: "Zegarek, zegarek…", on nie chciał żadnego zegarka… nic. A jacy oni tam byli… jak się przyzwyczaili do domu, to było naprawdę śmieszne. Potem nadeszły noce i ci Rosjanie w restauracji z toczni gdańskiej… tego nie da się opisać, jak to było. Rosjanie przyszli i zabrali ze sobą wszystkie młode kobiety. Gdy odwoniłyśmy się od nich… zmądrzałyśmy potem trochę. Kiedy zorientowałyśmy się, że oni szli, młode kobiety szły po schodach do góry. Dom miał płaski dach. Wciskaliśmy się przy strzelinach na dach. Wciągaliśmy na niego drabiny i leżałyśmy koło komina.

Miejsce na poddaszu domu służyło przez wiele tygodni jako kryjówka dla pani Hintz. Tam właśnie dowiedziała się ona o zakończeniu wojny, 9 kwietnia 1945 roku.

Leżałyśmy przy dachu przy kominie. Rosjanie strzelali jak szaleńcy. Pytałam się sama siebie, dlaczego oni to robią. Przecież nie ma już do nikogo strzelać. Wtedy dowiedziałyśmy się, że to już koniec wojny.

Oprócz wspomnień naznaczonych wielkim strachem, pani Hintz posiada również pozytywne, dotyczące Armii Czerwonej. Jedno z tych wydarzeń miało miejsce po tym, jak rodzina pani Hintz dowiedziała się, że w jednej z piekarni rozdawany był chleb.

Ja także poszłam z moimi dziećmi i ustawiłam się w kolejce po chleb. Gdy nadeszła moja kolej, przyszedł żołnierz i spytał moją córeczkę. Spytał po niemiecku: "Chcesz chleb?" - "Tak!", odpowiedziała. Wtedy on ją wziął do regału, gdzie był chleb. "Który chcesz?" - "Ten, ten, ten i ten", powiedziała. Wszystkie dał jej. Wszystkie cztery chleby jej dał.

Bruno Löpki

Bruno Löpki

ur. 1928, Prosity (Prossitten), powiat Reszelski, Rzesza Niemiecka

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: w pobliżu Husum, Schleswig-Holstein

 

■ ucieczka przed Armią Czerwoną przez zamarznięty zalew wiślany do Schwerin, osiedlenie się na jednej z wsi w Husum, przeprowadzka do Rheinland-Pfalz

Transkrypcja audio:

Pan Bruno Löpki, rocznik 1928, przeżył wojnę jako uczeń we wsi Prossitten w Prusach Wschodnich.

Nasz nauczyciel był Nazistą. Kiedy miał na sobie mundur, oczywiście nie co dziennie, to wtedy odbijało mu, a my musieliśmy wtedy uważać. Mieliśmy daleko do szkoły i do kościoła, i waśnie wtedy nas łapał. Ale nie zawsze. Tylko wtedy, kiedy miał na sobie mundur, wyłapywał nas i musieliśmy na dziedzińcu szkoły ćwiczyć musztrę, czołgać się w błocie. Gdy już było po mszy pozwalał nam wracać do domu. I tak wyglądały jego szykany.

Gdy w styczniu 1945r Armia Czerwona wkroczyła do Prus Wschodnich, jedyną możliwością ucieczki niemieckiej ludności był Bałtyk.

Powinniśmy byli już wcześniej ucięć, ale akurat od wtedy Rosjanie wycofali się. Dlatego teraz wóz stał już spakowany. Nie wiedzieliśmy czym pojedziemy… saniami czy wozem. W tej chwili zmieniała się pogoda i był bardzo gruby lód. Było – 20 ºC.

Ucieczka przez lód niosła ze sobą wiele niebezpieczeństw.

Mama i babcia. Babcie później zgubiliśmy po drodze. Byliśmy około 30 km w drodze.

Pytanie do pana Löpki: „Zgubiła się? Czy umarła?”.

Nie, nie zgubiona. Zrobiliśmy coś do jedzenia i jak wróciliśmy do kolumny to babci już nie było przy wozie. Za zwyczaj zostawała przy wozie. Jak przyszliśmy zniknęła. Wszędzie jej szukaliśmy. Naglę kolumna ruszyła, ale nie odnaleźliśmy jej więcej, a musieliśmy pojechać dalej. Wtedy zresztą nikt nie wiedział nic o innych. Czy ta dana osoba zmarła, czy też zaginęła. A potem w Thüringen, gdy wojna się skończyła, przyszła znowu babcia. Wyszła cała w łachmanach. Była całkiem rozmieszana, zresztą jak zawszę. A dożyła ponad 90 lat w domu starców w Thüringen.

Kolumnę uciekinierów zaatakowała Armia Czerwona.

Po jednej stronie jechało wojsko, a po drugiej my. Strzelano do nas z powietrza. Wiele ludzi, także koni, zostało trafionych. Jako dzieci najczęściej szliśmy koło wozu. Jedna osoba została zawsze przy koniach, ale pod koniec konie same szły. Jeden po drugim. Na lód nie wolno było wjeżdżać zbyt gęsto, ze względu na bezpieczeństwo załamania się lodu. Poza tym ciągle do nas strzelano. Kiedy lód był już suchy, wtedy wpadało się do szczelin razem z końmi. Czasami dyszel stawał do góry, czasami konie nawet jeszcze żyły, ale wtedy przychodzili żołnierze i rozstrzeliwali je. Niemieccy żołnierze wytyczali trasę, kto gdzie mógł jechać. Oni także musieli przejść przecież przez lód. Kiedy jeden z wozów zapadł się przed lodem, nie można było jechać dalej i wyznaczano nową trasę. Dlatego tak długo trwała przeprawa na lodzie. Na sam koniec była odwilż i w każdym momencie wydawało się, że wóz zaraz zniknie pod lodem. Przeszliśmy do Krynicy Morskiej na Mierzei Wiślanej i tam wyszliśmy na zewnątrz.

Pan Bruno Löpki z mamą i z rodzeństwem udali się z Gdańska wzdłuż brzegu Morza Bałtyckiego na zachód.

Czasami nocowaliśmy w szkołach, które stały puste. Była w nich złożona słoma. A kiedy wchodziło się do środka, to słoma aż ruszała się od zewnątrz. Po jakimś czasie wszyscy mieliśmy wszy. Jedno wielkie swędzenie i drapanie. Jednego razu tak długo staliśmy, aż usłyszeliśmy, że gdzieś był chleb. Piekarz piekł chleb i rozrzucał go gorący prosto z pieca między uchodźców. Wszyscy stali w kolejce i chcieli dostać coś do jedzenia.

Pytanie do pana Löpki: „Czy płaciliście za to?”

Nie, nie. Oni dokładnie wiedzieli, że Rosjanie przyjdą i wszystko zabiorą. W lesie rodziły się malutkie dzieci i umierali starsi ludzie. Ziemia była twarda jak kamień i nie można było chować ludzi. Zagrzebywano ludzi i małe dzieci liśćmi i igłami jodłowymi. Wszystko tak leżało na boku. Do pogrzebu nie dochodziło. Wszystko szło tylko dalej i dalej. Do Schwerinu dojechaliśmy na wozie. Wtedy jeden z koni padł, a drugi nie chciał iść sam. Nie mógł iść sam, bo nie był do tego przyzwyczajony. Zawsze chodzili razem. A mama dostała jeszcze za tego jednego konia 500 marek.

Maria Anielski-Kołpa

Maria Anielski-Kołpa

ur. 1930, Unieszewo (Schönfelde), Prusy Wschodnie, Rzesza Niemiecka

Narodowość: urodzona jako Niemka, otrzymała później polskie obywatelstwo; sama określa się, że jest warmianką

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Olsztyn

 

po przyznaniu Prus Wschodnich Polsce, została w kraju, zrobiła polską maturę i ukończyła studia

Transkrypcja audio:

Dla pani Anielskiej-Kołpy z Prus Wschodnich, z Olsztyna, który dziś leży w Polsce, wojna zaczęła się dopiero w 1945. Pani miała wtedy 14 lat i oprócz problemów z kartkami na żywność niewiele pamięta z czasów wojny, ponieważ w jej ojczyźnie nie toczono działań wojennych.

Dla mnie osobiście wojna zaczęła się dopiero wtedy, kiedy przyszli tu Rosjanie. Wtedy odczułam, że jest wojna. Wcześniej mogę sobie tylko przypomnieć, że w Olsztynie dwa dni przed tym, zanim przyszli Rosjanie, zostały zrzucone dwie bomby na domy na ulicy Freisingera i na ulicy Hermanna Göringa. My, dzieci, poszliśmy. Zaraz po lekcjach tam poszliśmy, zobaczyć jak wygląda dom na który spadła bomba.

Oficjalny koniec wojny – 1945, jest dla pani Anielskiej-Kołpy początkiem wielu zmian oraz niesie za sobą prawdziwe problemy.

To nie był dla mnie koniec wojny. Nie, nie mogę nazwać tego pokojem. Nie mieszkaliśmy wtedy w byłych Prusach Wschodnich. Byliśmy już wtedy pod innymi rządami, pod innymi ludźmi. Pod rządami innych ludzi. Ci ludzie używali innego języka, my czuliśmy się już od początku jak mniejszość Zwłaszcza wtedy, gdy po przybyciu Rosjan wiele osób zostało wysiedlonych, bądź sami wyjechali. Zostało nas ogólnie bardzo niewielu.

Kto z niemieckiej ludności jeszcze nie został wysiedlony lub sam nie uciekł ze wschodniopruskich ziem, został z powodu nadciągającej, zwycięskiej siły wydalony. Mniejszość została. Między innymi również rodzina Anielskich.

Mój tata dostał posadę na poczcie. Już nie tak wysoką jak wcześniej, nie jako urzędnik pocztowy, tylko jako dozorca. Przyznano nam wtedy też małe mieszkanko na ulicy Schillera. Był to jeden pokój i kuchnia dla pięciu osób. W tym samym domu mieszkali też Polacy, nad nami mieszkała rodzina. Była to bezdzietna rodzina, oni dostali duże mieszkanie – czteropokojowe mieszkanie. Ale ponieważ my byliśmy tylko „szwabami” – tak nas właśnie, Warmiaków, nazywano. Musiało nam to nasze mieszkanie wystarczyć. Byliśmy właściwie ludźmi trzeciej czy czwartej kategorii.

To, co nazywano wyzwoleniem i to, co świętowało się w Olsztynie co roku od 1945 jako wyzwolenie, pani Anielska widzi z zupełnie innej perspektywy.

Ciągle jeszcze pamiętam, to było dla mnie najcięższe. Każdego roku, kiedy świętowaliśmy 21 lub 22 stycznia „wyzwolenie” – w cudzysłowie, Olsztyna przez armię rosyjską. Musieliśmy zawsze brać udział w tym apelu, był zawsze wieczorem. Trzeba było zawsze podpisać listę, że się jest obecnym. To było dla mnie najgorsze – nie chciałam tego przeżywać znów. Czułam się jak gdybym była z nimi i świętowała z nimi. To nie było oswobodzenie – to było coś potwornego. To była okropna okupacja, to była niszczycielska armia. To była, tak się na nich mówiło, armia zwycięska. Co to było za zwycięstwo? Zwycięstwo, które tyle szkody wyrządziło? Oni całe nasze miasto, piękne miasto spalili. Niemiecka armia się wycofała, rosyjska wkroczyła do miasta. Nie było w ogóle żadnych bitew, a oni spalili wszystko dwa lub trzy tygodnie później. Z czego miano się cieszyć? Z takiego wyzwolenia? To się nazywa wyzwolenie? No tak, ale o tym można było tylko myśleć, nie wolno było o tym rozmawiać. Cieszę się, że mogłam przeżyć czas po przełomie. Cieszę się, że mogłam dożyć tego czasu, że nie w tych komunistycznych czasach. Że komunistyczne czasy się w końcu skończyły.

Halina Petrenko-Kucharczuk

Galina Petrenko-Kucharczuk

ur. 1923, Stara Huta koło Ostróg, k/Równego, Rzeczpospolita Polska

Narodowość: ukraińska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Równe

 

■ liczni bracia biorący udział w wielu bitwach UPA (Ukraińska Armia Powstańcza), przede wszystkim przeciw Armii Czerwonej oraz niemieckiemu okupantowi, tylko trzy osoby z rodziny przeżyły wojnę.

Transkrypcja audio:

Jestem Petrenko-Kucharczuk. Halina, córka Piotra. Urodzona 1924 roku, 24 grudnia. Braliśmy udział w powstaniu, walczyliśmy przeciwko Sowietom i Niemcom. Niemcy uciekali do Niemiec, a Sowieci bili. Tak, bili. Zabijali nas, żeby nas zniszczyć.

Rodzina pani Haliny brała udział w walkach powstańczych w szeregach Ukraińskiej Armii Powstańczej, która walczyła o wyzwolenie Ukrainy. Do tej armii należały formacje Petlury i Bulby.

Cała nasza rodzina brała w tym udział dlatego, że mój ojciec za czasów Petlury był powstańcem, a gdy znów w 1941 roku rozpętała się wojna ojciec zaciągnął się do Ukraińskiej Armii Powstańczej - UPA. Jeden z moich braci był u Bulby, przeszedł szkolenie. On zaginął, złapali go Polacy idący na Krzemieniec, ale ich powstrzymano.

Bolszewicy z Bulbowcami podpisali umowę, że nie będą atakować jeden drugiego by spokojnie pracować i walczyć przeciw Niemcom. W praktyce wyszło tak, że gdzieś około miesiąc po podpisaniu tej umowy oni napadli na tę grupę, która szła na Krzemieniec. Tam był i mój brat – Jarosław. Jednym słowem było ich ośmiu, którzy mieli się spotkać jeszcze z innymi i iść na Krzemieniec. Bolszewicy z Polakami natknęli się na nich koło wsi Topcza. Tam ich skatowano, wywieziono do gospodarstw po czym wrzucono do pustej studni.

Drugi brat – pielęgniarz był w oddziale Kurinia, który przemieszczał się na wschód. Wtedy, podczas walki został ciężko zraniony przez kulę penetrującą, ale przeżył. Z siedmiu braci zginęło czterech, a trzech było na Syberii. Mama została bardzo pobita i zmarła. Pobili również mojego najmłodszego brata, a bili mocno. Ojca szukali, myśleli, że nie może tak być, aby ojciec ani razu nie pojawił się u nich. A to nieprawda, on nigdy nie pokazywał się. Mamę razem z najmłodszym bratem, bardzo pobitych wyrzucili na śnieg. Mama zachorowała na zapalenie płuc, a leczyć się nie było gdzie i chodziła od domu do domu, a brat zachorował na zapalenie mózgu i został głuchoniemym. Również nie było się gdzie leczyć.

Mamę pochowałam i pomyślałam sobie: gdzie mam się podziać z tymi dwoma chłopcami? Jak ja ich zostawię? A zabrali wszystko. Gdy szłam, by gdzieś ulokować dzieci, zaaresztowano mnie po drodze. Stało się to na początku marca 1950 roku. Zaaresztowali mnie i nikt nie zwracał uwagi na to, że mama umarła i dzieci zostaną bez opieki. Zostawiłam dzieci u ludzi, na słomie. Goła słoma bez niczego, ponieważ okradziono ich ze wszystkiego.

Po zakończeniu wojny w 1945 roku, tych którzy tak jak pani Halina brali udział w walkach Ukraińskiej Armii Powstańczej prześladowało rosyjskie NKWD.

Śledztwo było bardzo ciężkie. Pytali o dokumenty, broń, gdzie się ukrywałam, kto mnie karmił. Mnie od razu przesłuchiwał pułkownik. Przyjeżdżał jeszcze jakiś z Kijowa, mówił że jest głównodowodzącym KGB na zachodniej Ukrainie. Prosili: Powiedz, co wiesz, nie będziemy cię sądzić. Przewieziemy wszystkich w lepsze miejsce, spokojniejsze, damy pracę i nawet dzieci będą bezpieczne. Straszyli, że jeśli się nie zgodzę i nie powiem wszystkiego, to pójdę do więzienia.

Gdy oddali mnie w ręce śledczego, to udało im się mnie złamać. Oni bili, polewali wodą i znowu bili. Mnie sądziła „Moskwa”, szczególna rada. Ja sądu nie widziałam, a zostałam skazana na 15 lat.

Na pytanie, kiedy zakończyła się dla niej wojna, pani Halina odpowiada:

Jeszcze się nie skończyła, wojna trwa cały czas. Kto był zadowolony z tego, kiedy Sowieci zajmowali Ukrainę? Zaczęli sądzić i dawać po 25 lat. Niemcy i bolszewicy znęcali się nad nami. Za co? Za co? Za naszą ziemię? Za to, że jesteśmy Ukraińcami? Dla mnie 9 maj nic nie znaczy.

Nonna Prochorenko

Nonna Prochorenko

ur. 1937, Bereźne, k/Równego, Rzeczpospolita Polska

Narodowość: ukraińska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: okolice Równego (Rówieńszczyzna)

 

■ ojciec po wstąpieniu w 1939 do wojska nie powrócił już do domu, rodzina walczyła w UPA, wielu członków rodziny torturowano i zabito podczas walk przeciwko Czerwonej Armii oraz niemieckiemu okupantowi.

Transkrypcja audio:

Pani Nona Prochorenko urodzona w 1937 roku tak opowiada o nastrojach panujących tuż po wybuchu II wojny światowej na Ukrainie:

Mieśmy armię, którą nazywali Bulba Borowiecki. Bez państwa no na i takie straszne potwory sunęły z Europy, naziści i komuniści z Rosji, że na początku nasi młodzi patrioci mieli nadzieje, że w ten czas stworzymy swoje państwo. Oni jeden drugiego osłabią a my będziemy mieć państwo. A później mówili nam tak, my zginiemy, to mówiły moje ciotki wszystkim moim rówieśnikom nasi rodzice i starsi bracia, i siostry. My zginiemy, ale przyjdzie czas i Ukraina powstanie. My zginiemy nie na darmo, moi stryjowie mąż jednej cioci, drugiej cioci i narzeczony trzeciej też zginęli, w bojach już z bolszewikami. Jeden był w kawalerii tutaj na również Rowieńsczyźnie pod Sarniem, nam zapadło to w pamięci mocno.  Zostało nas wiele sierot i jedna moja ciotka marynarz wszystkich zabrała dziesięcioro i uczyła nas ukraińskiej historii i pieśni.
Opowiadała nam o tym, że była taka wojna, żebyśmy nie zapomnieli o naszych przodkach i o wszystkim. Jeszcze wcześniej mój dziadek ze swoim bratem wykupił 2 żołnierzy więźniów. Jednym był Iwan Ukrainiec, a drugim Simion z Krasnodara. Rosjaninawykupił dlatego, że umierał. Cały był w ranach, przywieźli go do naszego majątku na wozie. On bardzo szybko wyzdrowiał. Był bardzo silny. On już w czterdziestym czwartym powrócił do swojego domu po śmierci naszej całej rodziny.

Losy UPA były pani Nonie szczególnie bliskie, ponieważ w Ukraińskiej Armii Powstańczej walczyła połowa jej rodziny

Oni uczyli się razem z Polakami. Kiedy na miejscu lasu lipowego, w którym stacjonował Hermaszewski i rozstrzelani zostali moi krewni, zaczną budować polską placówkę, która będzie napadać na ukraińską ludność. Palić za to, że pomagają Upowcom, czasem nawet bardzo okrutnie rozprawiać się z nimi. Według donosów chłopców z UPA, moja ciotka miała mówić chłopcom, aby nie szli do tej placówki, bo ich zabiją, jeśli będą zabijać Ukraińców to przyjdzie jeszcze czas, kiedy to Ukraińcy zlikwidują tą placówkę. Niestety oni tam poszli i doszło do wielkiego starcia, podczas którego zginęło większość tych Polaków.

 A oto jedno ze wspomnień dotyczące ludności żydowskiej:

Nasza sąsiadka należała do UPA i miała sporo do czynienia z lekarzami. Szczególnie z żydem Lamerem, on wraz z innymi przekazywali upowcom leki. Rozstrzeliwali naszych, Lamera nie ruszano, gdyż był sumiennym lekarzem.  zakończył żywot wstrzykując truciznę sobie dziecku i żonie.

Tak pani Nona odpowiada na pytanie jakie okoliczności towarzyszyły wiadomości dotyczącej zakończenia wojny:

 O zwycięstwie powiedziała nam nauczycielka, książki zawiązaliśmy chusteczkami i nosiliśmy do szkoły po wojnie. Powiedziała, że zwyciężyliśmy, ale ja wiedziałam, że to nie my, bo gdzieś tydzień przed tym zginęła w walce z NKWD moja ciotka przebiegłam do domu i nasza sąsiadka partyzantka z UPA, pseudonim jej Kunica, powiedziała: dzieci to nie nasze zwycięstwo, to straszne zwycięstwo. To zwyciężył Stalin i sowiecka banda, ale przyjdzie czas Amerykanie i Brytyjczycy nam pomogą i my jeszcze zdobędziemy Ukrainę. My bardzo długo czekaliśmy aż Amerykanie i Brytyjczycy nam pomogą.

Na koniec naszej rozmowy pani nona wyraża swoje życzenie:

 Teraz jeszcze chcę powiedzieć, że wierzę, że takie okrucieństwo jakie przeżyło człowieczeństwo więcej się nie powtórzy jesteście na tyle rozumni i cywilizowani, że wojna już nigdy nie będzie, że o wszystkim będziecie decydować przy okrągłych kwadratowych stołach, że będziecie szczęśliwi a wojna to będzie taka straszna bajka, z której tylko nasze pokolenie nie może się uwolnić.

Wolodimir Lawrenow

Wolodimir Lawrenow

ur. 1926, województwo Mikolajev, wschodnia Ukraina, ZSRR

Narodowość: ukraińska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Insterburg wtedy Północne Prusy Wschodnie, dziś Czerniachowsk obwód Kalingradzki Rosja.

 

■ żołnierz Armii Czerwonej; strażnik więźniów wojennych, oficer frontowy podczas zdobywania Królewca, jeden z nielicznych, którzy przeżyli; zraniony w rękę zdrowiał w szpitalu wojskowym w Insterburgu odznaczony orderem sowieckim, przeprowadził się do Równego ze względu na lepsze warunki życia; dziś bardzo zaangażowany w prace partii ukraińskiej Komitet Ukraińskich Nacjonalistów (KUN).

Transkrypcja audio:

Pan Volodimir Lavrenov, urodzony w 1927 roku, jako żołnierz Armii Czerwonej brał udział w walkach pod Kaliningradem:

Nie bardzo mam ochotę po prostu opowiadać o tym jak walczyłem, opowiem tylko o walce boju, kiedy był kontratak SS i było nas 3, zostało nas 3 z 9 strzelców, ja zostałem żywy ze swoim karabinem, za to zostałem nagrodzony orderem chwały. Za ofiary proszę o przebaczenie, ale żołnierz przestaje być winnym po tym jak wetknął bagnet w ziemię.  Nie winie tego kto strzelał we mnie, bo ja w niego też strzelałem. Gdybym spotkał się z nim, jeśli go nie zabiłem to możliwe, że bylibyśmy kolegami i przyjaciółmi.
Żyjąc wśród ludzi zachodniej Ukrainy, przekonałem się o tym, że ci którzy są w UPA prowadzą nierówną walkę przeciw okupantowi rosyjskiemu. Stają się patriotą.

Pan Lavrenov tak opisuje swój ówczesny codzienny byt:

Leków było wystarczająco, bandaży, jodu. Więcej nam niczego nie było trzeba. Zawsze byliśmy głodni, bo w prusach wschodnich oprócz brukwi na polach nic więcej znaleźć nie było można. Zaopatrzenie było, ale było zbyt trudne i zawsze chodziliśmy głodni, a nosząc 77 kilowy karabin chciało się jeść.  Jadło się koninę, wszystko co nadawało się do jedzenia i kiedy kroczyli za nami nawet nie nadążali z zaopatrzeniem. Dlatego byliśmy chudzi i brudni.

Walka między Wermachtem a Armią Czerwoną pociągała za sobą wiele strat po obu stronach:

Z mojej brygady strzelców zostałem sam i odnalazłem swojego rodaka, który został zraniony w nogę pierwszego dnia ataku, wszyscy inni zginęli i karabiny, i ludzie. Przed nami szła sześćdziesiąta piąta dywizja, którą rozgromiono prawie w 100 procentach w ostatnim momencie, kiedy wszedłem do naszego pułku było 128 żołnierzy.
To tylko moje ręce strzelały, moja dusza była temu przeciwna, ja nie zabójca ja żołnierz, kto przyszedł na moją ziemię w celu jej ograbienia albo przyłączenia, eksploatacji mojego narodu, jest moim wrogiem i uważam, że w tej sprawie mam rację, bo żołnierz jest żołnierzem.
Widziałem uwięzionych, widziałem SS-manów, widziałem żandarmerię z blachami, oni byli różni i do każdego z nich nastawienie było różne, kiedy byłem na froncie widziałem sylwetki albo uciekające, albo atakujące musiałem, w nie strzelać, aby one nie zabiły mnie one strzelały we mnie ja strzelałem w nie. Złości nienawiści jak do człowieka nie odczuwam.

Atak pan Volodimir opowiada jak dla niego zakończyła się wojna:

W szpitalu, w jednej wielkiej sali leżało wielu, to był klasztor, wielu rannych, nie pamiętam który z żołnierzy wbiegł do naszej sali i krzyknął- zwycięstwo, wojna się skończyła rebiata, i to była wielka radość z tej radości wypiliśmy po 100 g wódki.
Na dni mojego życia przypadł głód w 1932 trzydziestym trzecim roku, kiedy wymarła połowa mojej wsi głodowałem głodowałem całą pierwszą wojnę i po jej zakończeniu do tej pory, kiedy nie zacząłem zarabiać troszkę więcej jako dyrektor szkoły.
Wojna dla żołnierza kończy się wtedy, kiedy wypisują ze szpitala, kiedy wpisują niezdolny do służby z powodu złego stanu zdrowia.

Gurij Buchalo

Gurij Buchalo

ur. 1932, Derman, k/Równego, Rzeczpospolita Polska

Narodowość: ukraińska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: okolice Równego (Rówieńszczyzna)

 

■ przeprowadzka w pobliże Chełma (okolice obozu zagłady Sobibór)

Transkrypcja audio:

Pana Gurij Buchalo urodzonego w 1932 roku początek wojny został w Równym. Tak opisuje swoje wrażenia.

Ukraińcy nasi rodacy odczuli atak Niemiec pierwszego Września 39 roku. Byli w Armii Polskiej ich liczebność była 120 000– 150 000. Wrzesień 18 - 20 Września 39 r na nasz teren, gdzie mieszkaliśmy weszło wojsko Armii Radzieckiej. Nas zaskoczył wygląd zewnętrzny żołnierzy radzieckich, najpierw strój, taki nawet oficerowie ubrani prymitywnie. Pamiętam nawet karabin był na sznurkach. Jeżeli porównać z polskimi oficerami, to nie można było tego porównać. Mówię o wyglądzie zewnętrznym. Potem zrozumieliśmy o co chodzi, jednakże ci sami ludzie, którzy byli w armii przeżyli straszny głód w latach 32-33 który był rozpoczęty przez Stalina komunistyczną partię. I pamiętali również represje 1938 r.
W późniejszym czasie pan Gurij przeprowadził się w okolice Chełmna, tak opowiada o tym co przeżył podczas dni drugiej wojny światowej.
W 1942 -43 uczyłem się w chełmskimi gimnazjum, mieszkałem wtedy w Chełmnie, pamiętam, że miasto, to miasto było małe. Były 2 obozy koncentracyjne, gdzie byli radzieccy więźniowie faszyści zorganizowali zagłady ludności żydowskiej, bo było dużo Żydów w tym mieście. Bez żadnego sądu rozstrzeliwano niszczono sklepy.
Pamiętam na przykład taki epizod, szliśmy na zajęcia, dwaj faszyści prowadziło kobietę to było obok muru, tam w Chełmie na górce zabrali ją na stronę i słyszeliśmy strzał i dalej wracali śmiejąc się.

Z racji tego, że w sąsiedztwie znajdował się obóz koncentracyjny pan Gurij był też świadkiem transportów ludności żydowskiej:

I proszę wyobrazić sobie obraz, jedzie transport. w pięknych wagonach siedzą głównie Żydzi, którzy byli zwiezieni z całej Europy. Ich przywitali z kwiatami i orkiestrą dętą, ale zanim rozlokowano ich po budynkach proponowano im przejść medyczny ogląd, ludzie szli do lokalu, rozbierali się, tam włączali gaz ludzie umierali. Włączony był odpowiedni sprzęt kremacji.
Jak świadczą dokumenty w tym obozie w ciągu jednego dnia, podkreślam w ciągu jednego, dnia przewijało się od 2,5 tysiąca do 2700 osób.

Wiadomość o końcu wojny dotarła do pana Buchalo w nocy:

I w nocy około trzeciej godziny, z ósmego na dziewiątego maja, straszna strzelanina . Obudziliśmy się, reflektor, sąsiad kolejarz pukał do okna mówił: kapitulacja. rano idę do szkoły. W szkole rozumiała wielka radość uczniów. Zajęć nie było. Kierownik przysposobienia wydał broń, wtedy uczyli w szkołach przysposobienia wojennego, w każdej szkole był arsenał były automaty i karabiny i chłopcy salutowali strzelali ile mogli.
Potem było miejskie zebrani na stadionie, gdzie występowali ludzie. Naturalnie to było wielkie święto

Pan Gurij zapytany o powojenną codzienność odpowiada w następujący sposób:

O warunkach dużo można mówić, ale można sobie wyobrazić, że produkty przeważnie chleb, kasza, sól wydawane były na karteczki na miesiąc. Te karteczki  najpierw były wydawane na miesiąc, jeżeli je ktoś zgubił to po wszystkim. Żyj jak chcesz. Jeszcze jeden szczegół, żeby było lepiej to dla was to zrozumieć. Ludzie zajmowali kolejkę dlatego żeby dostać tych nieszczęsnych kilkaset gramów, o drugiej trzeciej w nocy. Często było tak, że do sklepu potrzeba było przywieźć tonę a było przywiezione tylko 500 kg i kto się spóźnił ten w ogóle nic nie otrzymywał.

A taki jest osobisty stosunek pana Buchalo do świętowania zakończenia wojny.

Co do takiego zdania, jakie popieram zdanie: czy to wielkie święto dzieje zwycięstwa czy to coś innego? Myślę dla Ukrainy 9 maja to nie jest święto, dlatego że jeden tyran zmienił drugiego. To najpierw, po drugie myślę, to jest święto dokładnie to jest żałobne święto, kiedy my musimy szanować pamięć setek tysięcy a nawet milionów Ukraińców. 7 milionów zmarło w te czasy w czas wojny dlatego musimy szanować pamięć w ten dzień a nie świętować głośno paradować i tak dalej...

Józef Kuck

Józef Kuck

ur. 1927, Olsztyn, Prusy Wschodnie, Rzesza Niemiecka.

Narodowość: niemiecka

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Olsztyn

 

■ praca w Banku Ludowym, opowiada o spaleniu miasta przez rosyjskich żołnierzy.

Transkrypcja audio:

Pan Józef Kuck, urodzony w 1927 r., przeżył w Olsztynie koniec wojny.

9 maja była taka strzelanina. Ile miałem lat? Osiem i pół. No, strzelano, strzelano tam, tu, tam strzały byli. No i tak, troszkę strach, co to jest. No i potem ojciec właśnie –z kimś tam rozmawiał, chyba z Polakiem – że jest koniec wojny i z radości strzelali.

Każdy był przygnębiony tym, co się stało. Ze ten koniec będę, że Hitler przegrał wojnę - to wszyscy dawno liczyli z tym. Bo jak można wojować z całym światem? Gdyby ktoś coś powiedział, że Hitler wojnę przegra, zaraz poszedł do obozu, za takie słowo - obóz koncentracyjny.

Przejście od czasu wojny, w czas pokoju, widoczne szczególnie w życiu codziennym, Pan Kuck wspomina następująco:

Było władza Polskę. I tam potem wybieramy sołtysa. Potem, już na jesienią 1945 roku już była szkoła. We wrześniu 1945 zaszalałem chodzić do polskiej szkoły. Było nas bardzo mało, było się tak – tutaj dużo takich mieszkowych autochtonów i jeszcze nie posyłali swoich dzieci do szkoły i duże nie chodzili dopiero po roku. Po roku już nas było duże.

Tak się pomału zaczęła. Tego inwentarza żywego nie było. Tutaj ludzie jakie zostali w miejsce więc co im zostało? Im zostało praktycznie tylko kartofle. I oni tak na śniadanie, na obiad i tego[kolację] gotowali te kartofle. I od tego waśnie powstanie chorobie i bardzo duże zmarło. Ze ci, który zostali tu, tu bardzo duże zmarło. Tak. Nie pamiętam, kiedy, ale 1946 może czy 1947 roku ta [organizacja] UNRA - pomoc zagraniczna Amerykańska zachodnia. Tak się znaczyło tam troszkę gospodarować. Potem niektórzy mieli jakoś tam pracę, już była praca organizowana. Tak. Pomału było tak po temu kompletnemu zniszczeniu tego miasta przez Rosjan, jaki tu zeszli i kompletnie zniszczyli tu Olsztyn, spalili go.

Zapytany o to, kiedy dla niego osobiście nastąpił koniec wojny. Opowiada:  

Koniec wojny (śmieje się)? Trudno tu coś powiedzieć…Cały czas była ta okupacja, jeszcze potem rosyjska. Potem twarz ten terror UBowski [polskiej prokomunistycznej urząd bezpieczeństwa]. To było cały czas wojna. Dla mnie to było cały czas wojna. Tak. Cały Czas to był terror tutaj. To był cały czas stan wojenny. Było co było. To wspominanie też jest ciężko. Nie, ja nie lubię na ten temat mówić. To jest jakie rozdrapywanie ran.

Otto Tuszyński

Otto Tuszyński

ur. 1926, Olsztyn, Prusy Wschodnie, Rzesza Niemiecka

Narodowość: pruska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Olsztyn

 

■ pozostał w Prusach Wschodnich, dziś członek Mniejszości Niemieckiej

Transkrypcja audio:

Pan Otto Tuszyński, urodzony w 1927 r. w Olsztynie, czuję się Prusakiem. Przedstawiając się zwraca uwagę na to, że imię ma typowo niemieckie a nazwisko typowo polskie. Mieszanka ta stanowiła problem dla komunistycznych władz. Koniec wojny pan Otto przeżył jako 12-letnie dziecko, mimo to, wszystko dokładnie pamięta.

Otto Tuszyński: Jeżeli chodzi o sam Olsztyn, to już ten styczeń, to było niesamowicie mroźnie. Było 23, 24, 27, 21 stopni mrozu. Było dużo śniegu - zima na całego.

Ale, to Rosjanie weszli 21. na 22. stycznia do Olsztyna - to była niedziela, z niedzieli na poniedziałek.

Nie było rozkazu ewakuacji miasta Olsztyna przez władze, prezydenta miasta Olsztyna Friedricha Schiedat, już jego dawno nie było. Były wszędzie rozstawione głośniki, bo te głośniki dawały również informację tych nalotów samolotów - i jeżeli chodzi o bombardowanie, to tylko został bombardowany dworzec główny - właśnie, tam też parę ludzi zostało trafionych od tej broni pokładowej czy od bomb.

I z tym, że cały tydzień do 21. stycznia, to już czołgi ulicą Grundwaldzką szli z południa - czyli z Warszawy tam, znaczy Ciechanòw, Mława - bo oni ciągnęli do Królewca. Tak to wyglądało, jeżeli chodzi o ten front. Żadne walki.

Rodzina pana Tuszyńskiego, tak jak wiele innych niemieckich rodzin z tego regionu, podjęła próbę wyjazdu z Olsztyna.

Otto Tuszyński: Jak to się odbyła ta cała ucieczka stąd? - z resztą dużo ludzi uciekło - lepiej mieli gospodarzy, bo oni sobie potem zostawili to wszystko, zrobili sobie te wozy, dwa konie, budy, bogactwa na wozie i uciekali. Ale te szosy były tak obciążone - bo lewa strona musiała zostać wolna a prawa była dla tych traków uciekających.

I 21. stycznia w nocy - gdzieś godzina pierwsza - byliśmy wszyscy w schronie, bo tak wszędzie musiały być schronię w budynkach. Tam były prycze, tam było światło zastępcze - znaczy nie elektryczność, bo światła już nie było.

Przyszedł patrol niemiecki, oficer z żołnierzami, i powiedział: „Wy tu jeszcze jesteście? Rosjanie są na moście Jana.” - No to żeśmy poszli w stronę Likus, tam dostaliśmy się na furmanki. Do Łukty żeśmy dobrnęli, na furmance nas żołnierz zabrał - znaczy moje czworo rodzeństwa i matkę - i żeśmy od godziny drugiej w nocy do godziny jedenastej w południe, znaleźliśmy się w Łukcie, czyli 36 kilometrów - to sobie proszę wyobrazić, jak to szło, to szło żółwim tempem.

Ten żołnierz był zmarznięty. On mnie spytał czy ja umiem powozić, ja mówię, no dla mnie, dla miastowego chłopaka koń jest w porządku - ale ja też zmarzłem, bo to z resztą szło bardzo wolno.

Rosjanie weszli do Olsztyna a do Łukty, tam potem był koniec, stop, dalej nie idzie.

Jednak po tygodniu, pan Otto powrócił wraz z rodziną do Olsztyna. Tu zastała go nowa sytuacja: ciężkie czasy i głód.

Otto Tuszyński: Ja jako chłopiec, to wszędzie mnie było pełno, bo trzeba było za jedzeniem chodzić. Rosjanie tego nie brali, bo budynki i piwnicę które zostały - ta ciekawa gospodyni niemiecka, która zawsze na zimę musiała robić te słoiki, te weki, owoce i tak dalej - jak człowiek znalazł jeszcze tam w słoiku smalec rozpuszczony, albo kotlety mielone, no to już był sukces - Rosjanie tego nie brali, bo oni tego nie znali - oni uważali, że to jest podpucha dla nich, że ich ktoś chce otruć.

Ale to jest przecież zawekowane na gumkę, albo na folię, bo to różnie tam - bo system na wschodzie, powiedzmy „wekowania” - to wszystko było albo w beczułkach, albo w garnkach glinianych czy z kamieniem, znam to, bo moja teściowa też pochodziła z Równego i była bardzo dobrą gospodynią.

Gorzej było z chlebem. U nas - ja mówię o swojej rodzinie - to myśmy mieli chyba sześć młynków do kawy, nad Łyną. Zboża już nie było, ale w rogach, tam wszędzie to było, jeszcze było można nazbierać tego zboża. Matka to suszyła na blaszce i myśmy wszyscy między nogi młynek na bardzo grubo ustawiali i cała rodzina kręciła mąkę.

Jajka od wróbli zbierałem w rynnach - naprawdę, był głód.

Najgorzej to mieli w moim wieku ci, od których rodzice mieszkali w Dreźnie, Lipsku, w Berlinie, w Düsseldorf, w Dortmund, bo tam były te bombardowania, bo alianci bombardowali. To te dzieci zostały przywiezione na okres tych bombardowań - tam na rok, tak dosłownie, siedzieli rok - a potem blokada, do widzenia. Rosjanie weszli i nie było jak.

Ludzie się bali już w ogóle ruszać się, zostali biedni, nie można było o nic się zwracać.

Ludzie na coś czekali, na jakiś cud. Jest taki jeden wiersz: „Es kann ja nicht immer so bleiben, so unter dem wechselnden Mond”, że nie może ciągle tak zostać, przy zmianie księżyca.

Na coś ludzie czekali.

Irena Baranowska-Tylman

Irena Baranowska-Tylman

ur. 1921, Wilno, Rzeczpospolita Polska

Narodowość: polska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Poznań

 

■ harcerka, łączniczka Armii Krajowej

Transkrypcja audio:

Irena Baranowski-Tylman:Pochodzę z Wilna. Urodziłam się w Wilnie. Nazywam się Irena Baranowska-Tylman a rocznik dwudziesty pierwszy.

Początek wojny był dla pani Ireny Baranowski-Tylman zaskoczeniem.

Irena Baranowski-Tylman:Była mobilizacja w sierpniu i pierwszy dzień wojny - jakoś nie spodziewaliśmy się, że będą nas bombardować, ale to najgorszy - był dla nas 17 września. Wejście armii czerwonej.

Przyszła łącznikami armii krajowej swój udział we wojnie zaczęła jako harcerka.

Irena Baranowski-Tylman:Więc ja byłam harcerką. Gońców nie było. Listy dostawaliśmy. Gdzieś tam trzeba było roznieść, więc właściwie już szkoły nie było. Od ósmej rano to późnego popołudnia biegaliśmy z różnymi poleceniami. I tak właśnie harcerki w ten sposób włączyły się w tą mobilizację.

Koniec wojny natomiast zastał panią Tylman w Wielkopolsce.

Irena Baranowski-Tylman:A ja w tym czasie byłam w Poznaniu. Poznaniacy strasznie się cieszyli, że Rosjanie weszli i że będzie zupełnie inaczej. A ja - ponieważ wiedziałam jaki był terror u nas w Wilnie - więc tłumaczyłam im, że wcale nie, że Rosjanie są tacy sami jak Niemcy. Oni byli obłożenie, że ja mogłam takie rzeczy opowiadać. Nie wierzyli po prostu, że my byliśmy torturowani, że nasze rodziny zostały wywiezione, że tam 1000 ludzi zmarło. Oni po prostu nie wierzyli tego. Dla mnie to nie był koniec.

Powojenne czasy to dla pani Tylman ciągła ucieczka ponownego aresztowania.

Irena Baranowski-Tylman:To więc umie też urzędowało NKWD. Ojciec został aresztowany. Z Workuty nie wrócił a mama została aresztowana. Mama po paru latach wróciła a ja musiałam zdecydować: albo zostać aresztowana i być wywieziona, albo wyjechać. Byłam we Wrocławiu. We Wrocławiu zaczęto naszych akowskich korzeni prześladować. Przenieśliśmy się do Giżycka i w Giżycku wypadła akurat też taka sprawa Adama Borockiego. Ja byłam jego łączniczka a on był szpiegiem francuski czy niemiecki. I zaczęli nas w Giżycku, też tam prześladować, to przenieśliśmy się do Ostrołęki. Z Ostrołęki do Stawiguda i chwała Bogu już skończyło się.

Szczęśliwie Pani Baranowska-Tylman była na farmie. Ciągle jednak z rozrzewnieniem wspomina swoje rodzinne miasto.

Irena Baranowski-Tylman:Właśnie uciekliśmy po prostu od nagonki UBE. Szukaliśmy jakichś schronienie i tak się szczęśliwie złożyło, że w Stawigudzie dostaliśmy Domek i dotychczas mieszkam. Podwórka, lasy, jeziora więc ja się tutaj bardzo dobrze czuję. A tęsknota do Wilna jest dzisiejszego dnia i tak staram się do Wilna co roku pojechać. Dla mnie to jest piękne miasto

Dla pani Ireny, biorącej aktywny udział w działaniach wojennych, warunki materialne nie grały głównej roli.

Irena Baranowski-Tylman:No nie wiem. Nawet na warunki materialne nie narzekaliśmy. Cała wojna to była dowala, domu nie miałam. Byłam bezdomna, bo w domu NKWD był. A ja przychodziłam do sąsiada i tam siano, jak nie miała gdzie nocować. U siebie w domu gdzieś na strychów w ścianie czy w słomie, więc dla mnie te warunki materialne nie były takie istotne. Jak były ziemniaki to dobrze, a jak nie ma to trudno.

Tadeusz Żuk

Tadeusz Żuk

ur. 1921, Wilno, Rzeczpospolita Polska

Narodowość: polska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Warszawa

 

■ żołnierz Armii Krajowej, pracował przymusowo w niemieckim zakładzie

Transkrypcja audio:

Pan Tadeusz Żuk, gdy wybuchła wojna miał 18 lat i przebywał w swoim rodzinnym mieście, w Wilnie.

Tadeusz Żuk: I co się zaczęło dziać w te pierwsze dni? Zaczęło się dużo ruchu, bo ludzie przychodzili i zgłaszali się tu - i co ciekawego z tamtego okresu pamiętam - to jak dużo ludzi przyjeżdżało ze wsi, wiedząc o tym, że jest powołanie do wojska. Przecież oni nie dostali powołania do ręki, oni tylko dowiedzieli się arkusze mobilizacyjne albo w radiu podawano. Wszyscy przychodzili, bo pytali gdzie mają pójść i to przychodzili nie tylko Polacy. Przychodziły najprzeróżniejsze narodowości. Więc jak przychodził Białorusin, to on mówił trochę po polsku, trochę po białorusku.

Polski chcieli bronić wszyscy.

Mało tego, że szukali gdzie mieli się zgłosić, było trochę bałaganu - bo tu nie, tu nie, tu wojsko już wyszło, tu nie przyszło, różnie to było. Dla pana Tadeusza do dziś temat końca wojny budzi wiele emocji.

Tadeusz Żuk: Jak wojna się skończyła, to było 9., były wielkie uroczystości, strzelanina - ja byłem w Warszawie. Oczywiście wszyscy się cieszyli z tego zakończenia tej wojny i ta strzelanina była, bo wszyscy mieli broń, tam wojsko radzieckie było, wszystko to się cieszyło. Tylko, że to było zakończenie wojny z Niemcami, bo Niemcy się poddali. Tylko to. A nie zakończenie drugiej wojny światowej, co w tej chwili wszyscy wymawiali.

Przecież to jest kpina, mówić że to jest zakończenie drugiej wojny światowej, kiedy po wojnie rzucono dwie bomby atomowe. Przecież to jest bzdura, prawda?

Nie, dla nas wojna się nie skończyła, ona trwała. Dlaczego? Bo niezależnie od tego, co zostało ogłaszane, niezależnie od podpisywanych układów. Ponieważ fakt jest faktem, że byliśmy w czasie wojny czynni. Należeliśmy po prostu do armii krajowej. W takim razie dla nas wojna nie skończyła się, bo byliśmy prześladowani wszędzie. Nie wolno było się przyznać do tego, dla nas wojna dalej leciała.

Ja na przykład, jak przyjechałem do Polski, to w zasadzie przyjechałem bez dokumentów. Miałem dokumenty kolegi, którego po prostu spotkałem jak byliśmy w partyzantce. Była bitwa i kolega został trafiony w nogę i ponieważ okazało się, że on ma dokumenty ze sobą - a jak trzeba go odwieźć do szpitala, to wtedy może być kłopot z rodziną - więc ja zabrałem jego dokumenty. Wydawało mi się, że jego dokumenty są lepsze niż moje, bo moją całą rodzinę przymknęli w między czasie. Więc przyjechałem na jego dokumenty i spotkałem go to tu w Olsztynie. Więc musiałem znowu zmienić nazwisko - bo nie może być dwóch Henryków Sufranowiczów w jednym mieście.

Podczas wojny należał do polskiej partyzantki. W taki sposób opisuje życie codzienne żołnierzy armii krajowej.

Tadeusz Żuk: Kiedy żeśmy spali? Spaliśmy w dzień, bo nocą, to żeśmy się przenosili z miejsca na miejsce. Bo tylko nocą można było - poza zasięgiem samolotów czy jakiś zwiadowców - przedostać się tak, żeby nikt nie wiedział.

My musieliśmy zmieniać miejsce postojów, bo Niemcy mogli nas w każdym miejscu okrążyć, więc zmienialiśmy bez przerwy te miejsca postojów i w dzień spaliśmy - oczywiście były rozstawione warty, te warty stały.

Nie rozbieraliśmy się - przecież to jest sprawa oczywista - ja miałem długie buty, takie długie buty dostałem, bo poszedłem tam w byle jakich butach i nie było butów. Chodziłem w mieście w drewniakach. Zarekwirowaliśmy długie buty. Dlaczego dostałem? Ja byłem takim młodym partyzantem który przyszedł a tam byli już ode mnie starsi bardziej. Tylko, że ja mam małą nogę i wtedy patrzę są nowe buty i musieliśmy zarekwirować te buty, bo to był taki nieprzyjemny gość.

Ale nikt w te buty nie wchodził i w związku z tym miałem od razu dobre buty.

Spaliśmy rzeczywiście pokotem, więc w każdej chacie - bo nie spaliśmy w lesie - początkowo mieliśmy taki bunkier, w tym bunkrze spaliśmy, jak było nas mało. Ale potem, jak rozbudowaliśmy się, jak nas było dużo - około 100 ludzi - wszyscy umundurowani na koniach.

Co robiłyśmy w między czasie? W między czasie oczywiście powstały różne piosenki. Nasz hymn, ułożony przez już nieżyjącego jednego z naszych poetów, zaczynał się od takich słów: „Na zbrojną walkę krwawy bój z wrogami

każdego z nas z sumienia wezwał głos.

Przebojem iść, los i słuszni z nami,

a jeśli nie, to przełamiemy los!”

Losu nie przełamaliśmy (powiedział śmiejąc się).

Komunizm był dla pana Żuka zdecydowanie niewolą.

Tadeusz Żuk: Mimo wszystko, że to była - w moim pojęciu - to była okupacja sowiecko-polska, to nie była wolność. Niestety. Ale w tym czasie na tym polegała pewnego rodzaju perfidia tego ustroju. Rząd pozornie był z nami. On pozornie był z nami i rzeczywiście szkoły były, uroczystości mnóstwo było, ale to wszystko było niezupełnie prawdziwe. Jednak myśmy z tego korzystali, na przykład, czy w tej chwili w Olsztynie istnieje jakaś drużyna hokejowa? A wyobraź sobie ile było w tym okresie kiedy ja się tym hokejem zajmowałem, to w Olsztynie były trzy.

Oczywiście było źle, bo na przykład, człowiek nie mógł awansować za bardzo w pracy, bo trzeba było się do partii zapisać. Jak przez dłuższy czas pracowałem, to kim ja byłem? Nikim właściwie. Byłem urzędnikiem, jakimś tam kalkulatorem - potrzebne były studia.

Mało tego, te studia nie groziły już. Jak zacząłem pracować w budownictwie, to ponieważ tam zauważyli, że dużo rzeczy ja potrafię zrobić, że jestem jako tako rozgarnięty, chcieli wysłać mnie na studia. Ale wtedy jakie piękne warunki: studia dzienne i jest pensja - to przecież przepiękna rzecz i koniec, skończyło się.

Anna & Michał Maruszczak

Anna Maruszczak

ur. 1925, Arłamów (okolice Przemyśla), Rzeczpospolita Polska

Narodowość: ukraińska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Arłamów

 

■ w 1947 przymusowo wysiedlona wraz z rodziną podczas akcji Wisła

Michał Maruszczak

ur. 1927, Arłamów (okolice Przemyśla), Rzeczpospolita Polska

Narodowość: ukrainska

Miejsce pobytu w dn. 8/9.05.1945: Arłamów

 

■ robotnik przymusowy u niemieckiego rolnika, podczas akcji Wisła przymusowo przesiedlony z terenów południowo wschodniej Polski na tereny byłych Prus Wschodnich.

Transkrypcja audio:

Pan Michał Maruszczak, urodzony w 1927 r., opowiada o początku drugiej wojny światowej w Arłamowie. Wsi zamieszkałej w większości przez ukraińską ludność, ale znajdujący się od 1921 r. w granicach administracyjnych Polski, na Podkarpaciu.

Michał Maruszczak: 11 lat miałem wtedy - 01. września 1939 r. - to były pierwsze naloty samolotów niemieckich. Jeszcze ludzie nie wiedzieli, że to może być wojna. Już pobór był 01. - 02. września, chociaż tylko na terenach południowych, gdzie byli Ukraini. Pobierali chłopów, Ukraińców - normalnie brali do wojska polskiego.

Gdzieś na trzeci dzień już Niemców wkroczyło do naszej miejscowości, bo my mieszkaliśmy na południu blisko Czechosłowacji. Potężna armia, począwszy od czołgów - autobusami nawet jechali na nasze biedne wsie - rozdawali cukier, cukierki, czekoladę.

Ja jako - wtedy chłopak - to ja żadnych nie widziałem progów niemieckiej armii. Normalnie tak się odnosili do ludzi bardzo dobrze.

Czy traktowali państwa jako Polaków? Jako ludność Polską czy już jako Ukraińców?

Michał Maruszczak: W tej wsi jedna osoba umiała dobrze po niemiecku, to zaraz tam skontaktowali się, zapoznali się jak co i wtedy to się zorientowali, że tu jest większość ukraińska. Ale i mieszkali Polacy i nie robiło im to różnicy - na początku.

Odczuć się dało aż później, bo u nas Niemce przyszli na początku września, a już w październiku przyszli Rosjanie i my do 1940 r. byliśmy pod Rosjanami.

Anna Maruszczak: Ruscy uciekli. Przyszli Niemcy i wtedy rozpoczęła się inna historia.

Pani Anna Zubalska, przyszła żona pana Michała, pochodząca z tej samej wsi, również wspomina ciągłe wachania frontu.

Anna Maruszczak: Z początku było wszystko w porządku a później do Niemiec zabierali na robotę.

Tereny o których opowiadają państwo Maruszczak, zostały w 1931 r. zajęte przez Niemcy, co wiązało się z pracą przymusową.

Anna Maruszczak: I moja siostra rodzona była w Niemczech.

Michał Maruszczak: To jak zabierali na roboty, to mnie zabrali do bogatego Niemca - on był bodajże sołtysem tej miejscowości - ja tam dosyć ciężko miałem, może więcej byłem dyskryminowany przez niego, jak w Niemczech mieli. Ja pracowałem do 1944 r.

Jak Rosjanie przyszli, wyzwolili nas z zachodniej Ukrainy. Jak wkroczyli, ja zaraz na drugi dzień powiedziałem, że do domu idę.

Koniec wojny dla państwa Maruszczak nie jest prostą do ustalania datą.

Michał Maruszczak: U nas wojna nie skończyła się ani w 1944 r., ani w 1945 r. Ja liczę moje dzieciństwo, wojna się zakończyła tu - czyli to jeszcze niezupełnie.

W 1947 r., w ramach akcji Wisła, państwo Maruszczak zostali przesiedleni na tereny byłych Prus wschodnich.

Michał Maruszczak: Nas wysiedlili - na sam przód Rosjanie wysiedlili część ludności, wygnali na Ukrainę, na radziecką Ukrainę, 170 numerów - reszta ci, co pochowali się po lasach, albo mieli tam jakieś nazwisko polskie, to zostali, później zgrupowali się i od 1945 r. do 1947 r. mieszkaliśmy w Arłamowie.

Później wysiedlili w 1947 r. - w ciągu dwóch godzin zajechało wojsko - i wszyscy musieli się spakować - no co spakować? Nic! My nic nie wzięli z domu, nawet siekierę, piłę czy coś, to nie wolno było zabrać - wojsko polskie przyszło w ciągu dwóch godzin, trzeba było wszystko zabierać i wyjeżdżać. Gdzie i co, nikt nie wiedział.

Ja wtedy miałem gdzieś 19/20 lat, to wszystko takie też było od razu dzikie - w mojej rodzinie matka, brat i siostra nie wrócili z Niemiec - i na piechotę my szliśmy przy tym koniu, i krowę mieliśmy, jeszcze cielaka małego.

Przyszedł, pokazał nam dom taki zrujnowany, stary - „tu…“, mówi „…będziecie mieszkać, to wasz dom.” - dobrze, to ja wchodzę od razu bramka nieduża. Zza bramę wychodzi wysoki mężczyzna i po niemiecku do mnie: „Du polnisches Schwein, weg!” i do mnie tak ostro. A ja niemiecki język trochę znałem - nie dobrze - ale tak zrozumiałem od razu i mu od razu mówię, że: „Ich nicht polnische Schwein, ich ukrainische Schwein!” (W tle słychać chichot).

A ten Niemiec, co mnie nie chciał puścić, to sołtys ten, co nas przywiózł, wrócił się z powrotem - bo ja chodziłem po niego, bo nie chciał mnie mój gospodarz puścić - przyszedł i jego tam, tego Niemca - aż mi go szkoda było - uderzył go i zaprowadził aż do domu i tu będziecie mieszkać. Niemiec myślał, że my naprawdę jesteśmy jakimiś bandytami, ale my w krótkim czasie tak się zżyli z tym Niemcem.

Ten sam los spotkał też rodzinę pani Ani. Ona również została przesiedlona na tereny byłych Prus wschodnich.

Anna Maruszczak: Okna poobijane, ani jednej szyby. Kuchnia, piec rozwalony - Boże… - pełno szkła, po prostu nie było do zamieszkania. Ja byłam najstarsza, miałam 20 lat. Biedowaliśmy, nie mieliśmy ani soli, ani tego - i jeszcze trzeba było się bać, bo napadali - ale, jak nas tu przywieźli, mieliśmy dobrych sąsiadów. Bardzo nam pomagali.

Michał Maruszczak: Przyjechaliśmy trzeba było się zameldować. Urzędniczka zapisuje mnie, rodzinę całą - ja miałem dowód osobisty, ankietę, wszystko - i mówi: „Ty Polak jesteś, przecież!”, odpowiadam: „Jaki Polak? Ja nie jestem Polak. Ja tu zostałem przesiedlony z południowych terenów Polski, ale jestem Ukraińcem.”

No dla nas jeszcze nie jest koniec, bo na przykład ci, co nic nie otrzymali w zamian - ja zostawiłem gospodarstwo, nowy dom, ziemię, wszystko - nic nie otrzymałem i dopóki coś polski rząd nie zrobi w tym kierunku, to moja wojna jeszcze się pewnie nie skończy.

Swoje przeżycia ludność ukraińska zawarła w postaci jej szczególnie bliskiej, w piosence, która jest do dziś śpiewana.

 

Anna Maruszczak: (śpiewa ukraińską piosenkę)

tłumaczenie polskie:

„A w niedzielę rano jeszcze słońce nie wschodzi,

do naszej wioski już wojsko przychodzi.

 

A jak przyjechało taki rozkaz dało,

by w ciągu dwóch godzin cała wieś się zebrała.

Repety dawali i tak nam mówili,

że my na zachodzie będziemy mieć lepiej.

 

Pola nie orane, żyto nie posiane.

Tylko te mury do tego porozwalane.

Gdzie nasze wsie, my o was nie zapomnimy.

Dokąd będziemy żyć, jeszcze do was przyjedziemy.

 

…dokąd będziemy żyć, jeszcze do was przyjedziemy”

 

Anna Maruszczak: Tak. I tak było.